#4 – Katastrofa w Roswell

Wyjątkowo głośna historia, co do której bez wątpienia wiemy, że ma niemałe ziarno prawdy – coś się rozbiło i komuś bardzo zależało, żeby to zatuszować. Czy da się tę sprawę rozłożyć na kawałki i odróżnić fakty od domysłów? Dlaczego źródła o Roswell tak bardzo się między sobą różnią? 

Źródła:

The Roswell Report – Fact versus Fiction – podstawowe opracowanie tematu

Freedom of Information Act i Roswell 

Krytyczne podejście do oficjalnego wyjaśnienia

Incydent w Roswell. Jeden z najgłośniejszych przypadków bliskiego spotkania z obcą cywilizacją. Opatrzony relacjami wielu świadków, fotografiami, informacjami prasowymi, dziś wyrasta na święty graal współczesnej ufologii, którego nie należy kwestionować. Sprawdzam. 

2 lipca 1947 roku, około 120 kilometrów na północny zachód od Roswell w stanie Nowy Meksyk coś się rozbiło. Jest to jedna z niewielu całkowicie pewnych rzeczy w całej historii. 

8 lipca 1947 r. rzecznik prasowy Sił Powietrznych Roswell (RAAF), Walter Haut, wydał komunikat prasowy stwierdzający, że personel z 509. grupy operacyjnej w terenie odzyskał „latający dysk”, który rozbił się na ranczu koło Roswell. Później tego dnia prasa doniosła, że dowódca generalny ósmej eskadry powietrznej Roger Ramey oświadczył, że tak naprawdę odnaleziono szczątki balonu meteo. Odbyła się konferencja prasowa, gdzie zaprezentowano szczątki (folię aluminiową, gumę i drewniane fragmenty) z rozbitego obiektu, które zdawały się potwierdzać jego opis jako balonu pogodowego.

Pył bitewny opadł. Minęło ponad trzydzieści lat, nim sprawa nie została ponownie wyciągnięta na wierzch. Istotnym faktem jest to, że incydent w Roswell nie pojawia się w projekcie Blue Book, oficjalnym raporcie z prac sił powietrznych na temat incydentów związanych z UFO, jak również w raportach poprzedników Blue Book, czyli projektach Sign oraz Grudge.

Dopiero w 1978 roku Stanton Friedman, z zawodu fizyk, zaś z zamiłowania badacz zjawisk niewyjaśnionych przeprowadził wywiad z majorem Jessie Marselem, który stacjonował w pobliskiej bazie wojskowej i był zaangażowany w zbieranie szczątków na ranczu w Roswell. Powiązał tę sprawę wieloma nićmi do tematyki ufologicznej. W tym samym roku William Moore i Charles Berlitz rozpoczynają pracę nad książką The Roswell Incident, która ukaże się w 1980, a wywiad z Jessie Marcelem pojawia się w amerykańskim brukowcu, National Enquirer. W telewizji zaś, w serii Unsolved Mysteries, pojawiły się próby rekonstrukcji wydarzeń z Roswell, przepełnione wypowiedziami świadków mówiących o ciałach kosmitów, o przemocy i zastraszaniu przez wojsko. Roswell rozpoczęło swój renesans. 

Nazwiska jednak są czymś, co łatwo zweryfikować. W książce Katastrofa UFO w Roswell z 1994 roku autorzy sugerują, że ponad dwudziestu wojskowych zostało wykreślonych z akt po incydencie, bazując na rzekomej weryfikacji tych informacji w Departamencie Obrony oraz Administracji Weteranów. Przedstawiają listę jedenastu nazwisk, z których osiem jednak znajduje się w archiwach wojskowych, a pozostałe trzy są na tyle powszechne, że ciężko odważyć się o jednoznaczne stwierdzenie, iż mówimy o tych samych osobach. Jednocześnie twierdzą, że z jedną z tych osób rozmawiali w 1990 roku, mimo iż dokumenty jasno wskazują, że żołnierz ten nie żyje od 1951 roku. 

Z tych wszystkich świadków okazuje się, że szczątki rozbitego obiektu widziało siedem osób, piątka miała okazję ich dotknąć, z czego przynajmniej jedna stwierdziła, że nie ma nic w nich zaskakującego. 

W prezentowanych jednak od lat osiemdziesiątych do dzisiaj historiach nagle okazuje się, że mnóstwo osób musiało być zamieszanych w spisek, a w pobliskich bazach wojskowych zapanowały specjalne procedury, dodatkowe wsparcie i faceci w czerni. Analiza dokumentów jednak jasno wskazuje, że nie działo się tam nic szczególnego, wliczając w to przepustki, wydawanie uzbrojenia, pojazdów, raporty wartowników, oraz komunikację radiową i telefoniczną. W jednej ręce mamy więc spójne i wyczerpujące dokumenty wojskowe, z drugiej zaś relacje rzekomych świadków, mówiących o różnej liczbie ciał, a nawet o różnej liczbie katastrof. 

Podpułkownik Richard French, emerytowany żołnierz sił powietrznych Stanów Zjednoczonych, powiedział w wywiadzie dla Huffington Post: Tak naprawdę Roswell to dwie katastrofy. Pierwsza to zestrzelenie przez amerykański eksperymentalny myśliwiec nad White Sands, którego elektroniczna broń impulsowa wyłączyła systemy kontroli statku obcych, co było przyczyną katastrofy. Jedynie z dziennikarskiego obowiązku przytoczę kontrę również emerytowanego pułkownika Johna Alexandra, który stwierdził W latach 80 to ja projektowałem wszystkie impulsowe bronie energetyczne. Nie mogliśmy ich zrobić wcześniej. W latach 60 mieliśmy lasery, ale ich zasięg był bardzo mały, i nie mieliśmy wówczas nawet operacyjnej broni laserowej. Cóż, w XXI wieku lasery służą do zabawy z kotami, lub pomocy w namierzaniu konwencjonalnych rakiet, które do dnia dzisiejszego są używane przez samoloty bojowe i bezzałogowe drony.

Jeśli wiemy, czego szukać w administracji Stanów Zjednoczonych, możemy to znaleźć dzięki Freedom of Information Act, czyli prawu, które pozwala obywatelom uzyskać informację na temat projektów rządowych. Dzięki temu prawu powstała między innymi legenda tajnego samolotu Aurora, o którym wiemy niewiele, lecz ślad jego istnienia pojawił się w mediach. Kopiąc w poszukiwaniu informacji o broni wspominanej przez dwóch emerytowanych wojskowych nie znajdziemy nic, co w połączeniu z brakiem jakichkolwiek fizycznych dowodów w postaci śladów działania, fotografii, nagrań lub raportów, nakazuje odrzucić hipotezę drugiej katastrofy. Niektóre źródła mówią, że tych wypadków było w sumie jedenaście, ale by was nie zanudzić, pozwolę to sobie skwitować chłodnym uśmieszkiem. 

Incydent z Roswell podległ zjawisku retrospektywnego zafałszowania. Trochę jak w zabawie w głuchy telefon, lub w przekazywaniu sobie legend, opowiadając je przy ognisku, fragmenty opowieści ulegają zniekształceniu, a kolejny opowiadający łączy fakty po swojemu, modyfikując opowieść po swojemu, a jego wersja wydarzeń będzie tym chętniej kupiona, im bardziej fantastyczna będzie się wydawać. Jessie Marcel z nieznanych nam przyczyn w 1978 roku zaczyna opowiadać na lewo i prawo o swoich rzekomych doświadczeniach z Roswell, otwierając tym puszkę ufologicznej Pandory, biedne miasteczko Roswell słusznie dostrzega w całym szumie okazję do stania się atrakcją turystyczną i czyni to skutecznie, zaś mieszkańcy mogą mieć swoje pięć minut w telewizji, bo nagle po trzydziestu latach im się przypomniało o całej sprawie. Tak zwani badacze UFO zaś bardzo często ślepo powtarzali zasłyszane urywki, łącząc je z wcześniejszymi publikacjami kolegów po fachu, którzy też sami nie szczędzili kreatywności w próbach opisania historii. Tak oto dziś incydent w Roswell jest niczym lawina, która zebrała ze sobą i ciągle zbiera urywki faktów, cynicznych kłamstw i megalomańskich wynurzeń. Szukając części wspólnej w dalszym ciągu wiemy tylko jedno – coś się rozbiło. 

I wtedy wchodzi wojsko, całe na wojskowo, publikując dokument zatytułowany Raport Roswell – Fakt kontra Fikcja. Ten złożony z 994 stron dokument jest najbardziej wyczerpującym dostępnym źródłem – głównie ze względu na liczne załączniki, stanowiące lwią część dokumentu, a zawierają skany artykułów prasowych, zdjęcia, notatki służbowe, raporty i mapy – na które oczywiście powołują się również książki spiskowe, lecz pomijają one liczne detale zawarte w raporcie wojskowym. 

Wniosek z raportu był prosty. Rozbił się tam balon szpiegowski tajnego wówczas projektu Mogul, który dzięki podczepionemu mikrofonowi stanowił swego rodzaju radar. Projekt ten wystartował w 1947 roku, a krótko przed incydentem w Roswell, zaledwie kilkanaście kilometrów od miejsca znalezienia szczątków utracono łączność z balonem numer cztery. Konstrukcyjnie różnił się znacznie od tego, co znało ówczesne ludzkie oko, poprzednie i kolejne próby wypuszczania balonów Mogul mogą tłumaczyć zgłaszaną w spiskowych źródłach, wyjątkowo dużą aktywność niezidentyfikowanych obiektów latających, zarówno przed, jak i tuż po katastrofie. 

W dużej części ma to sens, zaś sam raport amerykańskiego wojska jest najbardziej spójnym i rzetelnie przygotowanym źródłem informacji dotyczącym incydentu w Roswell, jakie kiedykolwiek powstało. Ale teraz zrobi się spiskowo, ponieważ dalej już nic nie ma. Nie zweryfikujemy dokumentów rządowych w jakimś galaktycznym archiwum. Wojsko przedstawia wiarygodne uzasadnienie, jednak robi to ponad 50 lat po katastrofie. Ale najpierw ustalmy, czym incydent w Roswell na pewno nie był. 

Nie był to balon pogodowy. Wypowiedź Rogera Rameya, dowódcy ósmej powietrznej o balonie pasuje idealnie jako przykrywka, mająca na celu ukryć dopiero wówczas rozpędzający się, tajny projekt Mogul. 
Nie był to samolot. Po drugiej wojnie światowej lotnictwo, w tym cywilne, rozwijało się w zastraszającym tempie, a przepisy, kontrola lotów czy technologia radarowa nie nadążały za rosnącym tłokiem w przestrzeni powietrznej. Każda z katastrof jednak, w tym dotycząca samolotów wojskowych, była skrupulatnie badana i opisywana przez wojsko, co w końcu doprowadziło do powołania Narodowej Rady Bezpieczeństwa Transportu w 1967 roku. Wnioski i zalecenia zawarte w raportach budowały jednak podwaliny praw i reguł stosowanych w przestrzeni powietrznej. W samym stanie Nowy Meksyk, plus minus dwa tygodnie wokół daty incydentu w Roswell odnotowano aż pięć wypadków lotniczych. Żaden z nich nie był jednak tym, który zdarzył się na ranczu niedaleko Roswell.

Nie był to radziecki samolot eksperymentalny. W wydanej w 2011 roku książce „Strefa 51”, Annie Jacobsen twierdzi, że incydent w Roswell był elementem wojny psychologicznej. Stalin miał wysłać na terytorium Stanów Zjednoczonych zdalnie sterowany, eksperymentalny samolot, na pokładzie którego znajdowały się chirurgicznie zmodyfikowane przez samego doktora Mengele dzieci, które miały przypominać obcych, by wywołać w USA panikę taką, jaką wywołała Wojna Światów Orsona Wellesa… Serio, ona to naprawdę napisała. Prędzej uwierzę, że był to statek nazistów z ciemnej strony Księżyca.

Niestety, nie był to również statek obcych. W wyjaśnianiu zjawisk nie możemy stosować kosmitów jako odpowiedzi na każde pytanie, jak złotego młotka, który będzie pasował wszędzie. Możemy mieć przesłanki, by dopuścić ingerencję obcej cywilizacji do puli możliwych wyjaśnień. Tak było z legendarnym sygnałem WOW, odebranym w 1977 roku, który na pewno nie był dziełem człowieka, a jednocześnie bardzo się wyróżniał z tła. Dopóki nie ustaliliśmy rok temu faktycznego jego źródła, kosmici byli całkiem sensowną hipotezą. Ale nawet odkładając to na bok – przy wydarzeniu o tak krytycznie wielkim zdarzeniu, linie telefoniczne powinny były się rozgrzać do czerwoności. A podobnie jak w dzisiejszym Internecie, może i nie da się podsłuchać szyfrowanych transmisji, ale można bardzo łatwo ustalić, jak wiele takich transmisji jest. Nic takiego nie zaobserwowano, a patrzyli wówczas i Amerykanie, i Rosjanie. 

Naoczni świadkowie spójnie opisują trzy rodzaje szczątków – folia aluminiowa, plastik i taśma z jakimiś symbolami. Potwierdza to przypuszczenie, że na konferencji prasowej zaprezentowano coś innego niż zebrane szczątki, ponieważ materiały z konferencji, które znamy też z fotografii prasowych, opisywano jako folię aluminiową, gumę i drewno. Najczęściej przytaczanym przez ufo-entuzjastów badających incydent w Roswell jest Robert Porter, inżynier lotniczy stacjonujący w bazie wojskowej w Roswell, który przenosił szczątki poukładane w pudłach do samolotu. Początkowo powiedziano mu, że to pozostałości po latającym spodku, później zaś, że to balon pogodowy. Cytując, jestem pewien, że nie był to balon pogodowy. Na te słowa badacze powołują się wielokrotnie, słusznie zauważając, że inżynier lotniczy zna się na tym co fruwa w powietrzu. Jednak nawet on nie wiedział, jak wyglądają balony Mogul, a różnica między takimi balonami jest ogromna, zarówno w wyglądzie w powietrzu, jak i w materiałach konstrukcyjnych.

A co z notatką Guya Hottela, mówiąca o latających spodkach i trzech ciałach kosmitów? Notatka ta, przekazana przez agenta FBI na podstawie anonimowego źródła w Siłach Powietrznych USA trzy lata po wydarzeniach w Roswell oraz rok przed przejściem agenta na emeryturę nie wzbudziła szczególnego zainteresowania w federalnym biurze śledczym. Źródło również przedstawia, że przyczyną katastrofy spodków było uszkodzenie systemów nawigacyjnych przez silną wiązkę radarową. Do własnej oceny zostawiam ci, czy bardziej prawdopodobne jest, by cywilizacja potrafiąca podróżować między systemami gwiezdnymi wyłożyłaby się na takiej głupocie, czy może scenariusz rodem z opowiadania science-fiction był zwykłą fikcją.

Czy tutaj zatem się kończy nasza dzisiejsza historia? W raporcie wojskowym wyjaśnienie to jest opisywane jako most likely, czyli najbardziej prawdopodobne. Ze względu na niewielką ilość surowego materiału dowodowego, nigdy nie uzyskamy stuprocentowo pewnej odpowiedzi na pytanie, co tam się tak naprawdę stało. Mam jednak własną teorię spiskową. 

1947 rok. Wspomnienie drugiej wojny światowej jest ciągle żywe w świadomości każdego człowieka na świecie, a stany zjednoczone wolą być lepiej przygotowane na trzecią. Wyścig zbrojeń jest już nieco spokojniejszy, mgła wojennego chaosu jednak nie pomoże ukryć prowadzonych badań. Wojsko amerykańskie, po przechwyceniu na swoją stronę Wernera von Brauna, eksploruje możliwości, jakie dają silniki rakietowe. Tutaj zaczyna się już wyłącznie moja fantazja. Stany Zjednoczone konstruują załogowy samolot z napędem rakietowym. Podczas dziewiczego lotu dochodzi do awarii, pilot na bardzo dużej wysokości korzysta z katapulty (która prototypowo była wykorzystywana już w 1942 roku). Z uwagi na różnicę ciśnień ciało pilota ulega przerażającym deformacjom – pierwszy „cywilny” przypadek wpływu dekompresji kabiny samolotu na organizm człowieka został odnotowany dopiero 10. stycznia 1954 roku w katastrofie samolotu de Havalliand Comet 1, wprawiając w zdumienie lekarzy badających zwłoki ofiar katastrofy. Na ranczo w Roswell spada rozsadzone różnicą ciśnień ciało pilota wraz ze spadochronem, być może również uszkodzonym, sam zaś samolot mknie gdzieś dalej i wpada do oceanu w nieznanym nam miejscu. Odkrywcy wydarzenia widzą dziwny materiał, trupa o dużej głowie i dorabiają do tego historię o ufo, a świadkowie mówią o ciele obcego. Z odtajnionych akt CIA, głównie dotyczących projektu MK Ultra wiemy, że amerykańskie służby nie boją się niczego tak jak upubliczniania informacji o śmierci obywateli USA w tajnych projektach i desperacko dążyły do tuszowania takich wydarzeń, wliczając w to niszczenie dokumentów – wszak trup rodaka źle wygląda w mediach, a wizerunek medialny może być istotny przy podziale torcika z pieniędzmi. Mamy wytłumaczone zwłoki, szczątki z dziwnych materiałów, jak i ich niewielka ilość, a także powód, dla którego władze paranoicznie chciałyby to zatuszować. I choć to tylko luźna hipoteza, to przynajmniej nie stoi w kontrze do tego, co wiemy o całym incydencie. A wiemy bardzo niewiele.

Właśnie te słowa powtarzane są w każdym obszerniejszym materiale dotyczącym incydentu w Roswell, jednak zazwyczaj później jesteśmy zalewani fałszywymi doniesieniami i równie fałszywymi dowodami, które mają na celu jedynie przypudrowanie historii, by była jeszcze bardziej niesamowita, jeszcze bardziej fantastyczna. Z drugiej zaś strony, gdyby administracji stanów zjednoczonych faktycznie zależałoby na zatuszowaniu jakiejś niewygodnej prawdy, to wszyscy ci badacze, którzy napisali kilogramy książek, nie wydaliby ich, a nim skończyliby pracę, do ich domów zapukaliby faceci w czerni i ostudzili ich entuzjazm.

Bądź pierwszą osobą, która zostawi swój komentarz

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *