Ostatni odcinek radioaktywnej serii uderza z jasnością tysiąca słońc. Okiełznanie zjawiska rozszczepienia atomu to nie tylko medycyna i prąd, ale też najbardziej spektakularna broń, jaką człowiek użył w swojej historii. Postawmy sprawę jasno – jak bardzo mamy przerąbane?
Chcesz wiedzieć więcej?
https://sprawdzam.studio/link/bomba-pluton Ministerstwo Energii uczy, jak wytworzyć pluton
https://sprawdzam.studio/link/bomba-ograniczanie historia ograniczania broni jądrowej
https://sprawdzam.studio/link/bomba-nukemap NUKEMAP – zbombarduj swoje ulubione miasto
https://sprawdzam.studio/link/bomba-trump Donald Trump i jego przycisk atomowy
Jasność tysiąca słońc, rozbłysłych na niebie, oddaje moc Jego potęgi. Teraz stałem się Śmiercią, niszczycielem światów – tymi słowami, zaczerpniętymi ze świętej księgi hinduskiej, podsumował detonację pierwszej, eksperymentalnej bomby plutonowej o wdzięcznej nazwie „Gadżet”, Robert Oppenheimer, naukowy szef projektu Manhattan, kolebki broni jądrowej. Niespotykany wcześniej potencjał destrukcji nowego wynalazku i jego pierwsze, haniebne zastosowanie przeciw ludności cywilnej w Japonii uświadomił ludzkości, że nasza cywilizacja weszła na kolejny poziom rozwoju. Tam gdzie rozwój, znajdziemy niewiedzę, a tam gdzie niewiedza – pojawią się mity, więc nie musiało minąć szczególnie wiele czasu, nim nie pojawiły się pierwsze wzmianki o starożytnych wojnach atomowych, czy o próbach zrzucenia bomby atomowej na huragan. Co by było, gdyby? Sprawdzam!
Grupa terrorystów lub niestabilny bliskowschodni rząd lub zbuntowani wojskowi wchodzą w posiadanie materiału rozszczepialnego. Kwestią czasu jest kiedy skonstruują bombę atomową i zdetonują ją na terenie Stanów Zjednoczonych. Może ich powstrzymać tylko jeden biały mężczyzna o nienagannej fryzurze i dobrze zarysowanej linii szczęki. Fikcja literacka jest bardzo często odzwierciedleniem faktycznych obaw społeczeństwa, współczesnych dla czasów, w których powstało dzieło. Nie ma więc zatem szczególnego zaskoczenia, że w czasach zimnej wojny był to całkiem popularny wątek. Przypomina mi się pewna legenda, według której autorzy poczytnych książek sensacyjnych celowo wprowadzali niepełne lub fałszywe informacje dotyczące produkcji broni jądrowej opisywanej na stronach ich książek, by nie dać nikomu czasem gotowego przepisu na jej wytworzenie. Postępowanie godne pochwały, ale czy konieczne?
O ile ciężko mi się wypowiedzieć o zawartości bibliotek akademickich w czasach zimnej wojny, to dziś spokojnie mogę stwierdzić, że znaleźć przepis na zbudowanie broni nuklearnej jest łatwiej niż przepis na lasagne ze szpinakiem. Wystarczy mieć 16 kilo uranu-235 (czyli tego, którego duża zawartość czyni uran wzbogaconym), albo nieco ponad 4 kilo plutonu-239. Skąd wziąć takie bajery? Można kupić w każdym sklepie z materiałami rozszczepialnymi, ewentualnie wykopać sobie uran, wrzucić do wirówki wzbogacającej, gdzie uran łączy się z fluorem – co zmienia go w gaz, sześciofluorek uranu, a potem wystarczy dobrze zakręcić, żeby wewnątrz wirówki znalazł się lżejszy uran-235. Nie masz wirówki? Nie ma problemu. Jeśli masz odpowiednio skonstruowany reaktor jądrowy, możesz z pospolitego uranu-238 zrobić pluton-239, wystarczy że izotop uranu wychwyci jeden neutron, a następnie ulegnie dwóm rozpadom β−. Banalnie proste, prawda? No, nie zawsze wiedza jak coś jest skonstruowane, jednocześnie pozwala nam to zbudować w garażu. Sam prywatnie wiem całkiem nieźle, jak zbudowany jest procesor mojego komputera, jednak nie potrafiłbym go zbudować. Scenariusz, w którym terroryści znajdują bombę jądrową, przerabiają ją (nawet z pomocą dodatkowego eksperta) i przeżywają dłużej niż 30 dni, a bomba nadaje się do użycia (czyli z grubsza tło powieści Suma wszystkich strachów) można między bajki włożyć.
Spójrzmy więc na ręce tych, którzy mają pieniądze i środki, by wyprodukować pełnoprawną broń jądrową – państwa. W 1958 roku przeprowadzono ponad sto testowych eksplozji na całym świecie – pod ziemią, pod wodą, w stratosferze i na niewielkiej wysokości. Dochodzi też do zaskakującej propozycji – Związek Radziecki deklaruje, że się opamięta i wstrzyma testy nuklearne, pod warunkiem że Zachód zrobi to samo. Dochodzi do porozumienia, które trzyma się do września 1961, kiedy to Sowieci nie wytrzymali i musieli sobie ulżyć, przeprowadzając test broni jądrowej. No ale skoro ruskim wolno, to co się będziemy czaić – następnego roku przeprowadzono 140 próbnych detonacji. Średnio co dwa i pół dnia coś gdzieś gruchnęło, a przy wielu testach bomby zrzucone na japońskie miasta pod koniec wojny jawiły się raczej jako kapiszony. To właśnie w tym roku doszło do testu Starfish Prime przeprowadzonego na wysokości 400 kilometrów – czyli takiej, na której współcześnie znajduje się Międzynarodowa Stacja Kosmiczna, którego efekty można było obserwować nawet półtora tysiąca kilometrów od miejsca wybuchu, co było opisywane przez świadków jako coś przypominające słońce. Zrobiliśmy sobie w ten sposób również sztuczny pas radiacyjny wokół planety, który zmiótł jedną trzecią sztucznych satelitów pracujących wówczas na orbicie.
Starfish Prime zaskoczył wszystkich – nie spodziewano się takiej energii, a także tak dużego impulsu elektromagnetycznego, który wyszedł poza skalę urządzeń pomiarowych, a także spowodował awarie sieci elektrycznej i telefonicznej. Test ten pokazał, że jesteśmy ledwie małpami, które dostały skrzynkę z granatami i się bawią. Jeżeli rezultaty eksperymentu potrafią nas tak zaskoczyć, to czas najwyższy zacząć się martwić. Jakby tego było mało, w tym samym roku dochodzi do kryzysu kubańskiego – Stany Zjednoczone wykrywają, że Sowieci potajemnie przygotowują stanowiska balistyczne średniego zasięgu, dzięki czemu terytorium USA byłoby zagrożone radzieckim atakiem. Jakby tego było mało, Stany zrobiły wcześniej podobnie, budując swoje instalacje w Turcji. Jest to oczywiście ogromne uproszczenie, bo cały impas zasługuje na osobny odcinek, i to w jakimś podcaście historycznym, nam wystarczy zaznaczyć, że w całej powojennej historii nigdy nie byliśmy bliżej odpalenia rakiet z głowicami jądrowymi niż wtedy.
Pod koniec 1963 roku wchodzi w życie traktat o zakazie prób nuklearnych w atmosferze, w przestrzeni kosmicznej i pod wodą, podpisany wówczas przez 126 krajów, staje się fundamentem deatomizacji (to dobre słowo?) i obowiązuje do dzisiaj. Kolejne lata przynoszą kolejne traktaty, które dokładają zakaz przeprowadzania prób jądrowych na innych ciałach niebieskich (krótka dygresja – czy wiesz, że niektóre kręgi wiedzy alternatywnej twierdzą, że awaria podczas misji Apollo 13 była spowodowana przez kosmitów, którzy wykryli bombę atomową na pokładzie statku, która rzekomo miała zostać zdetonowana na Księżycu? oczywiście trzy lata po sygnowaniu przez USA traktatu, w którym stwierdzono, że tak się bawić nie wolno). Kolejne traktaty redukowały dopuszczalną moc ładunków testowych, dopuszczalny arsenał nuklearny, czy w końcu całkowity zakaz prób broni jądrowej z 1996 roku. Szkoda tylko, że tego ostatniego nie ratyfikowały Chiny, Egipt, Iran, Izrael oraz Stany Zjednoczone – mimo chęci i podpisania go, zaś Indie, Korea Północna i Pakistan mają go w głębokim poważaniu, lecz tylko Korea Północna pozwala sobie na przeprowadzanie prób jądrowych.
Można zatem założyć, że skoro nie wszystkie państwa zgodziły się na taką umowę, to wszystkie te traktaty są nic nie warte? No, nieszczególnie. Jeden z kandydatów na posłów w nadchodzących wyborach deklaruje, że będzie dążył do posiadania przez Polskę broni jądrowej. Byłoby to złamanie traktatu o nierozprzestrzenianiu broni jądrowej, ratyfikowanego przez Polskę w 1969 roku, w którym to jako państwo nieposiadające broni jądrowej obiecaliśmy, że nie będziemy dążyć do jej pozyskania. Złamanie umowy międzynarodowej nie musi sprawić od razu, że wjadą do nas z każdej strony czołgi i pozostali sygnatariusze traktatu nakryją nas czapką zanim cokolwiek zdążymy zrobić, ale… może tak się skończyć. Gdyby nasz sąsiad zaczął rozpalać w mieszkaniu ognisko, to przecież byśmy go powstrzymali, zanim zrobi krzywdę sobie albo komuś innemu. Jest to pewna redukcja szkód, która w sytuacji, gdy dojdzie do zbrojnego użycia głowic, to możemy spać w miarę spokojnie, bo i po co ktoś miałby tracić ostatnie minuty życia na tak mało atrakcyjny terrorystycznie kraj jak Polska – a chyba się zgodzimy, że hipotetyczna wojna atomowa będzie trwała nie dłużej niż kilka godzin.
Zagrajmy jednak w „co by było, gdyby”. Dochodzi do wymiany ognia, głowice spadają na miasta Azji, Europy, Ameryki Północnej, impuls elektromagnetyczny niszczy całą elektronikę, śmiertelne promieniowanie unosi się latami, umiera co trzecia osoba, ale przynajmniej syn sąsiadów nie puszcza już głośno muzyki. Wizja ta sprawdziłaby się w książce czy w filmie, ale jak mogłoby być naprawdę? Ponad dwa tysiące testów nuklearnych w ostatnim stuleciu sporo nas nauczyło. Bomba atomowa detonowana jest na pewnej wysokości, a jej najbardziej niszczącą siłą jest fala uderzeniowa oraz fala ciepła, która całkiem skutecznie może sponiewierać żywą tkankę. Przy użyciu narzędzia NUKEMAP, do którego link znajdziesz w opisie, możesz sprawdzić, jakiej atomówki potrzebujesz, żeby zniszczyć swoje ulubione miasto. Opisane są tam poszczególne strefy z podziałem na promieniowanie, kulę ognia, falę uderzeniową i falę ciepła. Gadżet – wspomniana już wcześniej pierwsza zdetonowana bomba jądrowa zrzucona na warszawskie śródmieście nie wpłynęłaby szczególnie na większość pozostałych dzielnic. Wyobraź sobie zatem jak wielkiego arsenału by trzeba było, by naprawdę zrównać z ziemią państwo większe od Watykanu tak, by został po nim świat znany z serii gier Fallout. Promieniowanie również nie jest tu szczególnym problemem – dotyczyć będzie ono dość małego obszaru, zaś po paru tygodniach spadnie do nieszkodliwego poziomu. Z pewnością jednak dotknie ono szczęściarzy, którzy przetrwają eksplozję schowani w budynkach, zsyłając na nich ciężką chorobę popromienną.
Nasz sprzęt elektroniczny, jeśli nie zostanie strawiony przez pożary, powinien mieć się całkiem nieźle. Oczywiście infrastruktura może ulec fizycznym zniszczeniom, ale by otrzymać impuls elektromagnetyczny zdolny uszkodzić sprzęt elektroniczny, musimy wznieść się na wyżyny naszej atmosfery. To tam promieniowanie gamma z eksplozji potrafi zjonizować atomy na dużym obszarze, które to z kolei przyspieszane polem magnetycznym Ziemi są w stanie nabrać dużo więcej energii niż te, które powstały w wyniku jonizacji na niewielkiej wysokości.
Nie chcę jednak brzmieć zbyt optymistycznie. Przy obecnym zagęszczeniu ludności, odpowiednio wycelowany ładunek może pozbawić natychmiast życia setki tysięcy, a w niektórych miejscach na świecie – miliony ludzkich istnień. Wyrwa w infrastrukturze doprowadzi do chaosu i anarchii, miną długie dni, nim pomoc dotrze do potrzebujących i długie miesiące, nim ktokolwiek będzie mógł powiedzieć z pełną odpowiedzialnością, że jako tako odzyskaliśmy kontrolę nad sytuacją. Miną dziesięciolecia, nim zaatakowane miasta staną na nogi. Najbrutalniejszy atak terrorystyczny w historii świata, czyli użycie broni nuklearnej wobec cywilnej ludności Hiroszimy i Nagasaki celem zmuszenia władz do kapitulacji powinien być dla nas ostrzeżeniem. Posiadamy współcześnie technologie wojenne umożliwiające wykonywanie chirurgicznie precyzyjnych operacji militarnych, lecz mimo to prezydent Stanów Zjednoczonych w styczniu zeszłego roku, w reakcji na doniesienia z Korei Północnej w związku z testami broni jądrowej, na Twitterze przechwalał się, że jego przycisk atomowy jest większy. Żyjemy w trochę za bardzo ciekawych czasach.
Grupa terrorystów lub niestabilny bliskowschodni rząd lub zbuntowani wojskowi wchodzą w posiadanie materiału rozszczepialnego. Kwestią czasu jest kiedy skonstruują bombę atomową i zdetonują ją na terenie Stanów Zjednoczonych. Może ich powstrzymać tylko jeden biały mężczyzna o nienagannej fryzurze i dobrze zarysowanej linii szczęki. Fikcja literacka jest bardzo często odzwierciedleniem faktycznych obaw społeczeństwa, współczesnych dla czasów, w których powstało dzieło. Nie ma więc zatem szczególnego zaskoczenia, że w czasach zimnej wojny był to całkiem popularny wątek. Przypomina mi się pewna legenda, według której autorzy poczytnych książek sensacyjnych celowo wprowadzali niepełne lub fałszywe informacje dotyczące produkcji broni jądrowej opisywanej na stronach ich książek, by nie dać nikomu czasem gotowego przepisu na jej wytworzenie. Postępowanie godne pochwały, ale czy konieczne?
O ile ciężko mi się wypowiedzieć o zawartości bibliotek akademickich w czasach zimnej wojny, to dziś spokojnie mogę stwierdzić, że znaleźć przepis na zbudowanie broni nuklearnej jest łatwiej niż przepis na lasagne ze szpinakiem. Wystarczy mieć 16 kilo uranu-235 (czyli tego, którego duża zawartość czyni uran wzbogaconym), albo nieco ponad 4 kilo plutonu-239. Skąd wziąć takie bajery? Można kupić w każdym sklepie z materiałami rozszczepialnymi, ewentualnie wykopać sobie uran, wrzucić do wirówki wzbogacającej, gdzie uran łączy się z fluorem – co zmienia go w gaz, sześciofluorek uranu, a potem wystarczy dobrze zakręcić, żeby wewnątrz wirówki znalazł się lżejszy uran-235. Nie masz wirówki? Nie ma problemu. Jeśli masz odpowiednio skonstruowany reaktor jądrowy, możesz z pospolitego uranu-238 zrobić pluton-239, wystarczy że izotop uranu wychwyci jeden neutron, a następnie ulegnie dwóm rozpadom β−. Banalnie proste, prawda? No, nie zawsze wiedza jak coś jest skonstruowane, jednocześnie pozwala nam to zbudować w garażu. Sam prywatnie wiem całkiem nieźle, jak zbudowany jest procesor mojego komputera, jednak nie potrafiłbym go zbudować. Scenariusz, w którym terroryści znajdują bombę jądrową, przerabiają ją (nawet z pomocą dodatkowego eksperta) i przeżywają dłużej niż 30 dni, a bomba nadaje się do użycia (czyli z grubsza tło powieści Suma wszystkich strachów) można między bajki włożyć.
Spójrzmy więc na ręce tych, którzy mają pieniądze i środki, by wyprodukować pełnoprawną broń jądrową – państwa. W 1958 roku przeprowadzono ponad sto testowych eksplozji na całym świecie – pod ziemią, pod wodą, w stratosferze i na niewielkiej wysokości. Dochodzi też do zaskakującej propozycji – Związek Radziecki deklaruje, że się opamięta i wstrzyma testy nuklearne, pod warunkiem że Zachód zrobi to samo. Dochodzi do porozumienia, które trzyma się do września 1961, kiedy to Sowieci nie wytrzymali i musieli sobie ulżyć, przeprowadzając test broni jądrowej. No ale skoro ruskim wolno, to co się będziemy czaić – następnego roku przeprowadzono 140 próbnych detonacji. Średnio co dwa i pół dnia coś gdzieś gruchnęło, a przy wielu testach bomby zrzucone na japońskie miasta pod koniec wojny jawiły się raczej jako kapiszony. To właśnie w tym roku doszło do testu Starfish Prime przeprowadzonego na wysokości 400 kilometrów – czyli takiej, na której współcześnie znajduje się Międzynarodowa Stacja Kosmiczna, którego efekty można było obserwować nawet półtora tysiąca kilometrów od miejsca wybuchu, co było opisywane przez świadków jako coś przypominające słońce. Zrobiliśmy sobie w ten sposób również sztuczny pas radiacyjny wokół planety, który zmiótł jedną trzecią sztucznych satelitów pracujących wówczas na orbicie.
Starfish Prime zaskoczył wszystkich – nie spodziewano się takiej energii, a także tak dużego impulsu elektromagnetycznego, który wyszedł poza skalę urządzeń pomiarowych, a także spowodował awarie sieci elektrycznej i telefonicznej. Test ten pokazał, że jesteśmy ledwie małpami, które dostały skrzynkę z granatami i się bawią. Jeżeli rezultaty eksperymentu potrafią nas tak zaskoczyć, to czas najwyższy zacząć się martwić. Jakby tego było mało, w tym samym roku dochodzi do kryzysu kubańskiego – Stany Zjednoczone wykrywają, że Sowieci potajemnie przygotowują stanowiska balistyczne średniego zasięgu, dzięki czemu terytorium USA byłoby zagrożone radzieckim atakiem. Jakby tego było mało, Stany zrobiły wcześniej podobnie, budując swoje instalacje w Turcji. Jest to oczywiście ogromne uproszczenie, bo cały impas zasługuje na osobny odcinek, i to w jakimś podcaście historycznym, nam wystarczy zaznaczyć, że w całej powojennej historii nigdy nie byliśmy bliżej odpalenia rakiet z głowicami jądrowymi niż wtedy.
Pod koniec 1963 roku wchodzi w życie traktat o zakazie prób nuklearnych w atmosferze, w przestrzeni kosmicznej i pod wodą, podpisany wówczas przez 126 krajów, staje się fundamentem deatomizacji (to dobre słowo?) i obowiązuje do dzisiaj. Kolejne lata przynoszą kolejne traktaty, które dokładają zakaz przeprowadzania prób jądrowych na innych ciałach niebieskich (krótka dygresja – czy wiesz, że niektóre kręgi wiedzy alternatywnej twierdzą, że awaria podczas misji Apollo 13 była spowodowana przez kosmitów, którzy wykryli bombę atomową na pokładzie statku, która rzekomo miała zostać zdetonowana na Księżycu? oczywiście trzy lata po sygnowaniu przez USA traktatu, w którym stwierdzono, że tak się bawić nie wolno). Kolejne traktaty redukowały dopuszczalną moc ładunków testowych, dopuszczalny arsenał nuklearny, czy w końcu całkowity zakaz prób broni jądrowej z 1996 roku. Szkoda tylko, że tego ostatniego nie ratyfikowały Chiny, Egipt, Iran, Izrael oraz Stany Zjednoczone – mimo chęci i podpisania go, zaś Indie, Korea Północna i Pakistan mają go w głębokim poważaniu, lecz tylko Korea Północna pozwala sobie na przeprowadzanie prób jądrowych.
Można zatem założyć, że skoro nie wszystkie państwa zgodziły się na taką umowę, to wszystkie te traktaty są nic nie warte? No, nieszczególnie. Jeden z kandydatów na posłów w nadchodzących wyborach deklaruje, że będzie dążył do posiadania przez Polskę broni jądrowej. Byłoby to złamanie traktatu o nierozprzestrzenianiu broni jądrowej, ratyfikowanego przez Polskę w 1969 roku, w którym to jako państwo nieposiadające broni jądrowej obiecaliśmy, że nie będziemy dążyć do jej pozyskania. Złamanie umowy międzynarodowej nie musi sprawić od razu, że wjadą do nas z każdej strony czołgi i pozostali sygnatariusze traktatu nakryją nas czapką zanim cokolwiek zdążymy zrobić, ale… może tak się skończyć. Gdyby nasz sąsiad zaczął rozpalać w mieszkaniu ognisko, to przecież byśmy go powstrzymali, zanim zrobi krzywdę sobie albo komuś innemu. Jest to pewna redukcja szkód, która w sytuacji, gdy dojdzie do zbrojnego użycia głowic, to możemy spać w miarę spokojnie, bo i po co ktoś miałby tracić ostatnie minuty życia na tak mało atrakcyjny terrorystycznie kraj jak Polska – a chyba się zgodzimy, że hipotetyczna wojna atomowa będzie trwała nie dłużej niż kilka godzin.
Zagrajmy jednak w „co by było, gdyby”. Dochodzi do wymiany ognia, głowice spadają na miasta Azji, Europy, Ameryki Północnej, impuls elektromagnetyczny niszczy całą elektronikę, śmiertelne promieniowanie unosi się latami, umiera co trzecia osoba, ale przynajmniej syn sąsiadów nie puszcza już głośno muzyki. Wizja ta sprawdziłaby się w książce czy w filmie, ale jak mogłoby być naprawdę? Ponad dwa tysiące testów nuklearnych w ostatnim stuleciu sporo nas nauczyło. Bomba atomowa detonowana jest na pewnej wysokości, a jej najbardziej niszczącą siłą jest fala uderzeniowa oraz fala ciepła, która całkiem skutecznie może sponiewierać żywą tkankę. Przy użyciu narzędzia NUKEMAP, do którego link znajdziesz w opisie, możesz sprawdzić, jakiej atomówki potrzebujesz, żeby zniszczyć swoje ulubione miasto. Opisane są tam poszczególne strefy z podziałem na promieniowanie, kulę ognia, falę uderzeniową i falę ciepła. Gadżet – wspomniana już wcześniej pierwsza zdetonowana bomba jądrowa zrzucona na warszawskie śródmieście nie wpłynęłaby szczególnie na większość pozostałych dzielnic. Wyobraź sobie zatem jak wielkiego arsenału by trzeba było, by naprawdę zrównać z ziemią państwo większe od Watykanu tak, by został po nim świat znany z serii gier Fallout. Promieniowanie również nie jest tu szczególnym problemem – dotyczyć będzie ono dość małego obszaru, zaś po paru tygodniach spadnie do nieszkodliwego poziomu. Z pewnością jednak dotknie ono szczęściarzy, którzy przetrwają eksplozję schowani w budynkach, zsyłając na nich ciężką chorobę popromienną.
Nasz sprzęt elektroniczny, jeśli nie zostanie strawiony przez pożary, powinien mieć się całkiem nieźle. Oczywiście infrastruktura może ulec fizycznym zniszczeniom, ale by otrzymać impuls elektromagnetyczny zdolny uszkodzić sprzęt elektroniczny, musimy wznieść się na wyżyny naszej atmosfery. To tam promieniowanie gamma z eksplozji potrafi zjonizować atomy na dużym obszarze, które to z kolei przyspieszane polem magnetycznym Ziemi są w stanie nabrać dużo więcej energii niż te, które powstały w wyniku jonizacji na niewielkiej wysokości.
Nie chcę jednak brzmieć zbyt optymistycznie. Przy obecnym zagęszczeniu ludności, odpowiednio wycelowany ładunek może pozbawić natychmiast życia setki tysięcy, a w niektórych miejscach na świecie – miliony ludzkich istnień. Wyrwa w infrastrukturze doprowadzi do chaosu i anarchii, miną długie dni, nim pomoc dotrze do potrzebujących i długie miesiące, nim ktokolwiek będzie mógł powiedzieć z pełną odpowiedzialnością, że jako tako odzyskaliśmy kontrolę nad sytuacją. Miną dziesięciolecia, nim zaatakowane miasta staną na nogi. Najbrutalniejszy atak terrorystyczny w historii świata, czyli użycie broni nuklearnej wobec cywilnej ludności Hiroszimy i Nagasaki celem zmuszenia władz do kapitulacji powinien być dla nas ostrzeżeniem. Posiadamy współcześnie technologie wojenne umożliwiające wykonywanie chirurgicznie precyzyjnych operacji militarnych, lecz mimo to prezydent Stanów Zjednoczonych w styczniu zeszłego roku, w reakcji na doniesienia z Korei Północnej w związku z testami broni jądrowej, na Twitterze przechwalał się, że jego przycisk atomowy jest większy. Żyjemy w trochę za bardzo ciekawych czasach.
Bądź pierwszą osobą, która zostawi swój komentarz